I co z tego, że człowiek marzył? Nie bój się, życie odbierze ci te twoje marzenia.”

Marek Hłasko

Sam nie wiedział do końca w jaki sposób znalazł się na tej sali gimnastycznej. Otaczała go grupa rówieśników w białych kimonach. Wszyscy powtarzali ruchy trenera, czekając na odpowiednie komendy. Na teakwondo zapisał się za namową kolegi, który miał już zielono-niebieski pas. Marcin póki co nie miał nawet kimona, wiązało się to bowiem z wydatkami rodziców. Wiedział jednak, że wcześniej czy później będzie miał strój i nie będzie wyróżniał się spośród reszty. Postanowił sobie jedno – będzie jednym z najlepszych uczniów, nie będzie opuszczał treningów i robił wszystko na sto procent. Już na pierwszym treningu starał się nie odstawać od reszty. Po cichu miał nadzieję, że trener  zwróci na niego uwagę już teraz – na samym początku. Chciałby mieć jakieś specjalne predyspozycje, które dawałyby rokowania na to, że będzie świetnym zawodnikiem. Tak jednak nie było.

Mimo to nie zniechęcał się. Wręcz przeciwnie. Dawał z siebie wszystko. Z zacięciem uczył się kolejnych układów – sekwencji ciosów i bloków. W tym celu skserował sobie nawet mały podręcznik, w którym opisane były szczegółowo wszystkie układy. Zaglądał do nich po odrobionych lekcjach. Po dwóch miesiącach przyszedł w końcu czas na trening w pełnym rynsztunku – Marcin miał już swoje kimono. Co prawda, póki co było związane białym pasem – ale od czegoś trzeba zacząć. Czuł się wyjątkowo, gdy trener pochwalił jego postawę przy wykonywaniu kolejnych sekwencji układu. Przyszła kolej na pierwszy egzamin. Każdy z adeptów teakwondo mógł poprawić swoją rangę i zmienić kolor pasa. Właśnie wtedy Marcin po raz pierwszy w życiu przełamał deskę gołą pięścią. Potem musiał jeszcze powtórzyć ten wyczyn kopniakiem z pół obrotu i z doskoku. Wszystko poszło jak z płatka. Od tej pory mógł z dumą nosić zielone belki na swoim białym pasie. To był dopiero początek, jednak determinacji starczyło mu jeszcze na bardzo długo.

 

deska

 

Czas mijał, z treningu na trening Marcin stawał się coraz lepszy. Nosił już zielono-niebieski pas. Trener obdarzył go dużym zaufaniem i dał mu na przechowanie specjalną packę treningową do kopania. Tylko kilkoro uczniów mógł spotkać ten zaszczyt. Dzięki temu mógł poczuć się wyróżniony. Nadszedł wielki dzień próby. Trener obwieścił wszystkim, że zbliżają się wojewódzkie zawody teakwondo.  Mógł w nich wziąć udział każdy, jednak kilkoro uczniów zostało osobiście zachęconych przez trenera. Wśród nich był również on. To było dla niego duże wyzwanie. Właściwie to chyba nawet na nie czekał. Obiecał sobie, że nie wróci bez pucharu, niezależnie w jakiej kategorii miałby go zdobyć. Wyobrażał sobie jak wraca do domu ze swoim trofeum i dumnie pokazuje je ojcu, opowiadając o tym w jaki sposób je sobie wywalczył.

Zawody trwały cały dzień. Można było zapisać się na wiele konkurencji. Marcin zdecydował, że zapisze się wyłącznie na te na których mu najbardziej zależy i w których czuł się najbardziej pewnie. Należały do nich: walka na pełen kontakt z ochraniaczami, prezentacja układów i techniki wykonywania poszczególnych ciosów na packach. Najbardziej zależało mu na zdobyciu pucharu w walce. Pierwsze starcie poszło mu całkiem nieźle. Nie mógł jednak opanować swoich emocji, walczył zupełnie bez głowy,  nerwowo, mimo wszystko udało mu się wygrać na punkty. Drugą walkę jednak przegrał – sromotnie. Po ogłoszeniu wyniku stanął pod ścianą, wezbrał w nim silny żal i rozczarowanie. Zaczął płakać. Wtedy podszedł do niego trener i powiedział surowo: „Przestań płakać, bo nie zabiorę cię na kolejne zawody”. To pomogło. Dzięki temu Marcin wystartował w kolejnych kategoriach. Nie udało mu się jednak  wywalczyć podium. Najlepiej poszło mu w układach, zajął czwarte miejsce.

Po powrocie ćwiczył na każdym treningu z jeszcze większą zaciętością. Mimo młodego wieku, stać było go na determinację. Aby polepszyć swoje umiejętności, zapisał się nawet na letni kurs teakwondoo połączony z koloniami. Miał trwać dwa tygodnie i składać się z intensywnych treningów. Zaczął odliczać dni do wyjazdu.

I rzeczywiście – kolonie okazały się bardzo ciężkie. Codziennie rano o 7:00, trener zwoływał zbiórkę, potem natomiast wszyscy wybiegali do lasu, aby tam trenować układy i walkę. Po śniadaniu przychodził czas na odpoczynek. Po obiedzie odbywał się kolejny trening, grano też w piłkę nożną i badmintona. Wieczorem również nie oszczędzano młodych adeptów. Z dnia na dzień Marcin czuł się coraz silniejszy i pewny siebie. Kolonie miały zakończyć się wewnętrznym turniejem. Po cichu marzył o wygraniu. Wiedział, że ma pierwsze miejsce w zasięgu ręki. Aż do jednej feralnej nocy.

Cała grupa kolonii nocowała w remizie strażackiej. Niestety trener nie otrzymał kluczy, dzięki którym mógłby zamykać drzwi na noc. Wszyscy spali na łóżkach polowych, rozłożonych obok siebie na całej sali. Aby zamknąć drzwi, trener mocował dźwignię na klamce, podpierając w odpowiedni sposób miotłę. Dzięki temu nikt z zewnątrz nie mógł dostać się do środka, kiedy wszyscy spali. Niestety jednak w całej remizie nie było toalety – znajdowała się poza budynkiem. Marcin obudził się z lekkiego snu, ponieważ czuł bardzo silne parcie na pęcherz. Wiedział, że musi wyjść jak najszybciej, żeby załatwić swoją potrzebę. Zaczął mocować się z dźwignią na drzwiach, jednak nie mógł w żaden sposób poradzić sobie z wyjęciem miotły. Nie chciał budzić trenera, wydało mu się to nieodpowiednie. Zaczął rozpaczliwie rozglądać się po pomieszczeniu. Wszyscy mocno spali. W końcu spojrzał na mały śmietnik. Poszarpał się jeszcze z mocowaniem na drzwiach i zdecydował – albo zsika się w gacie, albo do śmietnika. Sikając miał tylko nadzieję, że nikogo nie zbudzi. Dźwięk strużki moczu uderzający o ścianki kosza stawał się coraz bardziej donośny. Kiedy skończył odstawił kosz z wypełnionym dnem i wrócił do łóżka. Udało się…

Freddie-Mercury

Następnego dnia rano, trener zwołał specjalny apel przed godziną standardowej zbiórki. Miał bardzo surową minę. Wszyscy uczniowie stali równo w rzędzie. Trener spojrzał po wszystkich zebranych twarzach, wszedł na chwilę do remizy i wrócił z koszem na śmieci. Marcin poczuł jak serce zaczęło mu walić jak szalone.

– Kto to zrobił? – powiedział trener pokazując wszystkim kosz, z dnem pokrytym kałużą moczu.

Prawie wszyscy wybuchli śmiechem. Trener szybko jednak zgasił ich entuzjazm.

– Jeżeli nikt się nie przyzna, wszyscy przebiegną dziś dodatkowe 5 kilometrów.

Słychać było jęk zawodu. Marcin mocno walczył z samym sobą. Wygrało jednak przekonanie, że chce być w porządku wobec swoich kolegów i koleżanek z grupy.

– To ja trenerze… Nie mogłem się wydostać w nocy…

Nie był w stanie dokończyć zdania. Tym razem dało się słyszeć stłumiony śmiech i szepty. Trener spojrzał bystro na Marcina. Kazał mu opróżnić kosz i dokładnie wymyć. Dopiero potem miał dołączyć do treningu. Marcin z wielką pokorą wykonał polecenie. Zaczął intensywnie  myśleć o tym co się wydarzyło. Wiedział, że ta sytuacja będzie ciągnęła się za nim przez długi czas. Pewnie wymyślono mu już nawet przezwisko, które nawiązywałoby do tego zajścia. Na jednej szali stawiał dojście do czarnego pasa, na drugiej zaś wieczne drwiny kolegów. Po kilku dniach, ciężkich dniach, Marcin wrócił do domu. Kolonie dobiegły końca. Podobnie jak marzenia Marcina o pucharach i czarnym pasie. Zrezygnował z dalszego szkolenia. Miał niebieski pas.