Co zrobić, jeżeli chce się zapomnieć o całym świecie? O wszystkich niepowodzeniach, czy nawet drobnych potknięciach? Nabrać świeżego powietrza w płuca tak, aby starczało nam tlenu na długi czas. Po prostu wcisnąć pauzę. Odciąć się od całego zgiełku dnia codziennego. Recepta jest prosta i znana wszystkim z dowcipu – wyjechać w Bieszczady.

Jako, że mam obecnie dosyć nerwowy okres w życiu i takiej przerwy łaknę – uciekłem tam na chwilę. Wystarczyło mi obejrzeć zdjęcia z dwóch pobytów sprzed laty. Potem natomiast przypomniało mi się, że napisałem kiedyś parę słów o Bieszczadach. Oto one:

Przede wszystkim można odnaleźć tu nieskazitelny spokój i harmonię. Tak było w moim przypadku, podczas ówczesnych ferii zimowych. Udałem się tam po zakończonej sesji egzaminacyjnej. Nie spodziewałem się nawet, że odetchnę tak bardzo. Szesnastogodzinna podróż, została uwieńczona postawieniem nogi w Chmielu – małej wiosce niemalże na końcu świata i trasy autobusowej. Parę razy autobus pokonywał swoją drogę, przez drewniano-murowany mosty ze znakami „pojazdy do 2 ton”. Za każdym razem kierowca przejeżdżał niewzruszony. Podobnie było podczas zjeżdżania  zaśnieżonymi serpentynami do kolejnych miejscowości. Dla niego to kolejny dzień w pracy. Podejrzewam, że niedźwiedź przecinający drogę, też nie zrobiłby na nim większego wrażenia.

Gdy razem ze znajomymi wysiedliśmy z autokaru okazało się, że zostawiłem tam plecak z ważnymi lekami i aparatem fotograficznym. Zmartwiłem się. Doszliśmy do sklepu, gdzie czekał na nas nasz przewodnik i gospodarz – pan Piotr. Opowiedzieliśmy mu o zajściu. Plecak znalazł się za niecałe pół godziny. Przekazywany z rąk do rąk przez sąsiadów pana Piotra, trafił w końcu do jego chaty. Niespotykane zdarzenie, przywracające wiarę w ludzi – tu na końcu świata jaki znamy.

Tak zaczął się nasz pobyt w Chmielu. Wiedzieliśmy już, że ludzie tutaj wiedzą o sobie dosłownie wszystko. Nic nie może zginąć bez śladu, nikomu nie może stać się krzywda bez niczyjej wiedzy – zupełnie jak w „Przystanku Alaska” czy „Twin Peaks”. Chata w której mieszkaliśmy była urocza. Cała drewniana z murowanym kominem, ze spadzistym dachem, otoczona pociętym drewnem, którym paliliśmy w piecu. Samo domostwo było położone nad Sanem, także budził nas delikatny odgłos potoku. Pierwszą czynnością jaką wykonaliśmy, było rozpalenie ognia. Już po parunastu minutach ciepło zaczęło rozchodzić się po całym wnętrzu. Tydzień ferii oficjalnie został rozpoczęty symbolicznymi butelkami piwa z miejscowego sklepu.

 

Chata od wewnątrz

Chata od wewnątrz

 

Następnego dnia wybraliśmy się w góry. Pan Piotr wyprowadził nas na Otryt skąd mogliśmy podziwiać Połoninę Wetlińską i Smerek – całe w śniegu. Droga była bardzo błotnista, słońce  dawało tyle ciepła, że mogliśmy iść bez kurtek. Gdzieniegdzie widać było ślady wilków, saren i rysi. Trafiliśmy nawet na „piątkę” niedźwiedzia. Na szczęście nie były świeże. Spacerowaliśmy tak ok. 4 godziny, robiąc dwie krótkie przerwy na papierosa i łyk wody. Wróciliśmy kompletnie wyczerpani i szczęśliwi. Mieliśmy tę świadomość, że spędziliśmy czas, jak nigdy dotąd, odkrywając dostojność Bieszczad, które przywitały nas swoją wielkością w sposób odkryty i szczery. Wycieczka była co prawda krótka i niewymagająca, ale daleko nam do alpinistów.

Każdy wieczór spędzaliśmy na słuchaniu opowiadań pana Piotra. Przy dźwięku trzaskającego drewna w kominku rozmawialiśmy o wszystkim. Biblia, polityka, historia, początki pana Piotra w Chmielu – to tylko parę przykładów tematów jakie poruszaliśmy. Okazało się, że pan Piotr sprowadził się do Chmiela ze swoimi braćmi i to oni mieli tu zostać. Historia potoczyła się jednak inaczej. Pan Piotr zbudował swój pierwszy dom (dach zrobiony był z gliny), nad piecem zawieszono mokre pieluchy pierwszego syna i postanowiono zostać. Tak wyglądał nasz każdy wieczór – opowiadania naszego gospodarza przy grzanym winie lub piwie. Czas dosłownie zatrzymał się w miejscu. Niestety nie mogliśmy już wyjść w góry, ponieważ pogoda na to nie pozwalała. Mimo to przyjemnie trwoniliśmy sączący się czas. Za dnia czytaliśmy, słuchaliśmy muzyki z płyt winylowych i po prostu odpoczywaliśmy.

 

Cerkiew prawosławna

Cerkiew prawosławna

 

Drugi wyjazd wygląd odrobinę inaczej. Wynikało to z prostego faktu – tym razem wybraliśmy się większą grupą i mieliśmy ze sobą auta do dyspozycji. Dzięki temu mogliśmy pozwiedzać cały region – okoliczne wioski i miasteczka. Jednym z pierwszych miejsc była kultowa Siekierezada – bar w Cisnej, który według legend był odwiedzany regularnie przez Edwarda Stachurę. Pierwszy raz widziałem pub wyposażony w wino z nalewaka, siekiery powbijane w stoły i mnóstwo czaszek zwierząt. Całość składała się na lekko mroczny klimat, niemniej jednak pasowało to do Bieszczad. Czaszkami były trofea łowieckie pozawieszane na ścianach i suficie, ubrane w radzieckie i ukraińskie mundury. Jeżdżąc między Ustrzykami, a Chmielem, mieliśmy okazję podziwiać wiele pięknych, małych drewnianych cerkwi. Mijaliśmy też specjalne piece w których wykonywany był węgiel drzewny. Wypalacze drewna odchodzą powoli na emerytury i nikt nie chce zastępować ich miejsca, smutne, ale prawdziwe. Na koniec napiszę jedynie, że nigdy nie byłem w Zakopanem, ale podejrzewam że gdyby ktoś zaproponowałby mi darmowy pobyt w 5. gwiazdkowym hotelu podczas zimowego sezonu, a na drugiej szali byłaby cicha chata pana Piotra – wybrałbym Biesy. Zdecydowanie!

siekiera2

 

Siekierezada !!!

Siekierezada !!!